Rustler
Ojciec Dyrektor
Dołączył: 19 Sty 2011
Posty: 392
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:22, 16 Maj 2011 Temat postu: Kantarkowy wypad nad stawik razem z Wanilią |
|
|
Stajnia była cichsza o dwa konie. Wszystko wydawało się jakby bardziej przygaszone, ludzie powoli przemykali między domem a stajnią, konie montonnie przeżuwały w boksach. Uznałam, że nie tylko ja potrzebuję odpoczynku, postanowiłam więc zabrać na spacer obydwie klacze. Kobyłki przywitały mnie z entuzjazmem, licząc na smakołyki. Widząc te sępiące pyski melancholia zupełnie ze mnie "spłynęła". Z właściwym dla mnie uśmiechem przyniosłam z siodlarni kantarek sznurkowy Plotkary, wmontowałam do niego wodze z linki i sprawdziłam wytrzymałość powstałego sprzętu. Zaraz potem zajęłam się przegrzebywaniem mojej szafki, w poszukiwaniu kantarku bez właściciela, który mógłby posłużyć jako "ogłowie" dla Wanilii. Nic takiego nie znalazłam, ale dojrzałam w głebi rupielców stary jak świat (pewnie jeszcze z czasów Approvna) czerwony bosal. Hejej! Wyciągnęłam ogłowie, zgarnęłam kantarek z taborka () i do kobyłków Zwinnie nałożyłam kantar na łeb Plotkary, która nie miała nic przeciwko temu. Przydała mi by się jakaś osoba, która wyczyściła by siwą, ale jak widać kadra wyczuła me zamiary i ukryła się w czeluściach naszej stadniny. Przywiązłam karuskę do drążka, przyniosłam z siodlarni niebieski i zielony kuferek, ustawiłam je obok siebie, po czym zabrałam się za pucowanie Plotki. Arabohucułka poparskiwała, co jakiś czas zerkając na mnie. Wykonałam rutynowe czynności, która nie spotkały się z dezaprobatą klaczy - mogłam więc zabrać się za dzikusa. Plotkara spokojnie czekała, aż nałożyłam na małopolski łeb złośnicy bosal i umocowałam ją przy drążku do wiązania koni. Zanim jeszcze machnęłam szczotką, Wanilia wisiała z zębami na drągu, wyładowując napięcie. Kilka razy pacnęłam ją w nos, drewno na terenie Exodusa było w wystarczająco opłakanym stanie, właśnie dzięki takim drewnolubnym rumakom. Próbowałam doprowadzić siwą do siwości, ale po 10 minutach straciłam wiarę w siebie i przyniosłam z siodlarni właściwe temu preparaty. Spryskałam nieestetycznie żółte plamy, pozostawiłam pianę, zabierając się za kopyta. Wanilia jak zwykle musiała odstawić cyrk, mimo że już milion sto tysięcy razy była wymazana spayem. Z trudem ukończyłam czyszczenie kopyt, ściereczką wytarłam płyn. Mission completed. Zadowolona z siebie odwiązałam od drążka kobyłki, podniosłam z ziemi palcat (w razie czego) i podprowadziłam obydwie do pieńka. Podniosłam z niego przygotowany wcześniej plecak i założyłam na ramiona. Zgrabnie wskoczyłam przy pomocy pieńka na grzbiet Plotkary, ujmując wodze w jedną dłoń. Drugą musiałam korygować ustawienie Wanilii. Na szczęście obydwie były podobnego wzrostu, miałam ułatwione zadanie.
Plotkara dziarsko kroczyła wyznaczoną ścieżką, cały czas w stronę jeziorka. Wanilia tymczasem miała sto tysięcy innych, ciekawszych zadań do wykonania. Bryki, kwiki i szczypanie mego dzielnego kucyka. Kilka razy musiałam jej sprzedać soczystego bacika na zad, co sprawiło, że siwe z wkurwienną miną, położonymi uszami szło obok nas powłócząc nogami. Rozluźniłam się, korzystając z faktu, że Plotkara jest na prawdę wygodna. Kucułka wyciągnęła szyjkę do samej ziemi, jakakolwiek ingerencja z mojej strony w jej poczynania była zupełnie zbędna. Na skrzyżowaniu lekko wzmocniłam kontakt na lewej wodzy, co wystarczyło by karuska skierowała się w wyznaczoną stronę. Wanilia przystanęła i obróciła się w stronę pobliskich domów, rozszerzając chrapy. Wrzasnęłam na nią, co skutecznie podziałało. Nie wychowawczo, ale szczerze mówiąc nie miałam ochoty na droczenie się z kwintesencją złośliwości. Most nad kanałkiem pokonałyśmy w spokoju, żółwim tempem kierując się na łąki. Powoli zjechałyśmy z drogi, umiejscowionej na nieznacznym podwyższeniu. Siwa skłusowała, Plotkara uniosła łeb i w stępie pokonała różnice wzniesień. Powoli było już widać zejście do wody dla krów, w kształcie płytkiego stawiku połączonego z rzeczką. Krowy nie widziałam żadnej, widać hodowla powoli przestawałabyć na tych terenach opłacalna. Z zamyślenia wyrwała mnie Wanilia, której wyraźnie się nudziło. Raz wchodziła na nas, przepychając Plotkarę, raz znowu oddalała się, wyszarpując mi z ręki wodze. Kilka razy uparcie przytrzymałam ją i przywołałam po imieniu, neutralizując humorki klaczy. Po kilku minutach spokojnego marszu dotarłyśmy nad wodę. Pozwoliłam się klaczom napić, Wanilia od razu zajęła się pałaszowaniem trawy, gęsto porastającej brzeg zbiornika. Korzystając z faktu, że czymś się zajęła, zsiadłam, odczepiłam linkę od bosala, by zaraz zmontować ją z karabińczykiem pod żuchwą tworząc swojego rodzaju kantar z uwiązem. Ponownie wdrapałam się na grzbiet karuski, ponaglając ją do ruchu naprzód. Zatrzymała się na granicy wody, odmawiając wejścia dalej. Po kilku wzmocnionych komendach łydkami postawiła wgłąb kilka kroczków. Skuliła uszy, woda była prawdopodobnie zimna. Skręciłam ją w lewo, ustawiając równnolegle do brzegu. Nakłoniłam ją do krótkiego stępa w wodzie, po czym poprosiłam o wyjście z akwenu. Kłusikiem wróciłyśmy do siwej, ja zsiadłam, tak jak w przypadku Wanilii zmieniłam wodze na uwiąz, przymocowałam jego koniec do brzózki i zabrałam się za rozłożenie swojego "obozu". Z plecaka wyjęłam gruby koc, który rozłożyłam na ziemi. Wzięłam też kanapkę zmontowaną z bułki i kotleta, zwiniętego z obiadu. Nie miałam czasu zjeść nic innego w domu, wzięłam więc wałówkę na profesjonalnie brzmiący tylko z nazwy "trening". Rozłożyłam się na kocu, oparłam o leżącą pod brzozą kłodę i zajęłam się pałaszowaniem kanapki. Klacze po chwili zainteresowały się mną, na zmianę podchodząc do mnie i domagając się pieszczot. Siedziałam tak dłuższą chwilkę, mogłam uciec myślami od mnóstwa problemów związanych ze stajnią. Kiedy przywiozą siano? Czy wystarczy nam "do pierwszego"? Tereny pomagały mi zapomnieć, skupić się na niczym. Obserwowałam ptaki kołujące nad sosenkami w oddali, słońce powoli chylące się ku zachodowi. Tak bardzo chciałam tu zostać, wraz z moimi wiernymi towarzyszami, móc podróżować dokąd zechcę, nie ograniczona sprawami doczesnymi, cywilizacją. Po co ktoś w ogóle wymyślił? Pogładziłam Wanilię po nosie i powoli podniosłam się z pozycji półleżącej do siadu. Ostatni raz spojrzałam na różowawe niebo, westchnęłam i zabrałam się za składanie koca. Kiedy już doprowadziłam wszystko do porządku - odwiązałam klacze, uwiąz Wanilii przerobiłam na wodze i pomimo niechęci siwki, przytrzymałam się grzywy i wskoczyłam na jej grzbiet. Zniecierpliwiona ruszyła stępem do przodu, Plotkara ustawiła się w "zastęp" za nami. Mając więcej zaufania do karuski poluzowałam jej linkę i pozowoliłam iść jak chce. Tym razem pilnowałam by Wanilia szła energicznie, droga powrotna zajęła nam dużo mniej czasu. Po za tym siwa nie miała ochoty na jakiekolwiek bunty, obarczona moim ciężarem.
Po powrocie wpuściłam klacze do boksów, sprawdziłam im kopyta, każdą obdarzyłam krótką pieszczotą i miłym słówkiem, po czym zabrałam się za wykonywanie rutynowych obowiązków.
Post został pochwalony 0 razy
|
|