Rustler |
Wysłany: Śro 19:31, 31 Sie 2011 Temat postu: Terenowe galopady na głodzie tlenowych z Bayanem |
|
Obudziłam się o 9:40, co przy moich wakacyjnych możliwościach wróżyło perfidnie niedopieczony humor. Ręką sprawdziłam stan mojej fryzury. No cóż, pozostawię to bez zbędnych komentarzy. Z salonu dobiegał mnie wysokooktawowy śmiech Esza, co również nie poprawiło mojej sytuacji. A mówiłam Mariuszowi, że płacę mu za doglądanie moich ogonów, a nie zabawianie damskiej części kadry. Dłużej się nad tym nie rozwodząc zniknęłam w kuchni. Pach, otworzyłam lodówkę, pach, patrzę i x,x. Parówki. A raczej ich brak.
- Gdzie są moje parówki!? - wrzasnęłam.
- Czekaj chwilę, już zeszła - usłyszałam, a Esz zaraz zmaterializowała się przy moich boku.
- Co ty sobie wyobrażasz, parówki mi zjadać?! - wcale nie ciszej okazałam swojego bulwersa. Pozbawić Rusta parówków? No nie, tego to się nawet przyjaciołom nie wybacza. Nie dane mi było się nad tym długo rozwodzić bowiem zostałam delikatnie upomniana soczystym kopem w kostkę.
- Co ty odpierdalasz? - wkurzyłam się nie na żarty masując obolały staw.
- Cicho - zbeształa mnie właścicielka stadniny i za rękę pociągnęła do salonu. Przybrałam najgroźniejszy wyraz twarzy w moim repertuarze, gdy na stole zobaczyłam niedojedzoną parówkę leżącą przed delikwentem o imieniu Mar... Zaraz, zaraz. Puściłam Esza i odeszłam trochę w lewo, trochę do przodu, przymnęłam prawe oko...
- Ash?
- Też się cieszę, że cię widzę - chłopak był nieco bardziej rozentuzjazmowany.
- To ty mi... moje... a ja... Esza... na... y.. to... też - zaczęłam bulgotać z nieodłączną gestukulacją godną pana po całodzienniej grze w monopol pod sklepem w spółdzielni. Usiadłam ze zdziwieniem wymalowanym na japce. No nie. Zaraz zaczęłam jednak ogarniać moje image, niby widzał mnie w gorszym wydaniu, ale czułam się conajmniej niewyjściowo.
- Tak Rustuś, miło, że pytasz, my się już poznaliśmy - Esz rzuciła mi zjadliwy uśmiech, wstała i otrzepała się - Muszę iść do stajni, jak coś to wiecie gdzie mnie szukać.
- Ja tu się spodziewałem hucznego przywitania, a ciebie nawet nie stać na buziaka - chłopak udał fochniętą minę.
- Tylko się trochę ogarnę, Ash - poderwałam się z fotela zabierając mu parówkę. Celowo użyłam pierwszego imienia, o którym doskonale wiedziałam, że strasznie go wkurza. Szybko pobiegłam na górę, wygrzebałam jakieś ubranka, by zaraz potem trzasnąć drzwiami od łazienki.
*20 minyts lejter*
Teraz wyglądałam znacznie lepiej. Lekko skręcone włosy opadały mi na prawe ramie, miałam na sobie turkusowy t-shirt i czarne bryczesy. Leciutki makijaż i te takie wiecie, tajemne sztuczki płci piękniejszej. Kiedy odpijałam herbatę znalazła się i druga zguba. Bradley (tak właśnie kazał się do siebie wszystkim zwracać) wbił się, jak zawsze z resztą, w nienagannie wyprasowaną koszulę w czarno-czerwoną kratę, która tylko podkreślała wszystkie jego atuty. Dobra, już wystarczy tego dobrego, Rustek dał się ponieść grafomańskiej wenie. Na moim ryjku wykwitł uśmiech zarezerwowany tylko dla niego, a dosłownie za kilka sekund wtuliłam się w jego pokaźną klatę. Stanęłam na palcach (uwierzcie, nawet jak się ma 176 wzrostu ciężko dosięgnąć) i pocałowałam go w policzek, na chwilę wbijając wzrok w jego ślipka. Obdarowałam go jeszcze jednym, krótkim całusem w pełnym tego słowa znaczeniu, wyplątałam się i zaczęłam wbijać w oficerki. Chłopak poszedł w moje ślady i zaraz obydwoje byliśmy w pełni służbowym stroju. W drodze do stajni rzuciłam go pod ogień pytań, jak to zwykle po dłuższej nieobecności miałam w zwyczaju. Bradley odpowiadał mi zdawkowo, co okropnie mnie wkurzało, ale uznałam, że nie zepsuję sobie tego dnia.
- Także ten, na dobry początek powrotu do jeździectwa proponuję terenik - z uśmiechem podrapałam Bayana po chrapach, rzucając jednocześnie spojrzenie Bradleyowi.
- Widzę, że w końskiej kadrze również trochę się pozmieniało - zauważył - Które są twoje?
- On, i tamte dwa w drugim skrzydle - palcem wskazałam Sokistę i Wanilię.
- Nic w moim rozmiarze - mówiłam już jak on cudownie się uśmiecha?
- Mam przypominać ci eskapady na walijczykach? - zapytałam z przekąsem - Chyba, że mam zacząć powątpiewać w twoje jeździeckie umiejętności - dziugnięcie go w męską dumę okazało się dobrym pomysłem. Szybko przestał marudzić, wziął ode mnie kantar i uwiąz kasztana, po czym w mig wyprowadził go przed stajnię. To samo uczyniłam z Gold Questem. Wanilia była niestety kontuzjowana, toteż podebrałam Rastamance wierzchowca. Zamieniłam się z Bradleyem ogonami, nie miałam serca katować czterolatka 190cm i jakimiś 80-kilkoma kilogramami. Szybko wyczyściłam sierść ogiera, który patrzył na mnie z dziwnym wyrzutem, zaraz potem korzystając z przewagi czasowej przyniosłam z siodlarni sprzęt dla obydwu koni. Sama zaczęłam ubierać mojego wierzchowca w nieśmigany zestaw od Saya, niebieski czaprak w granatowe pasy i granatowe owijki. Do tego kaloszki na przód, siodło rajdowe i na koniec ogłowie. Dopięłam napierśnik, żeby jak zwykle nie wylądować z siodłem na zadzie i zlustrowałam ogiera wzrokiem. Co jak co, ale ja zawsze miałam kompleks niższości przy Bradleyu i jego odstawionych skokowcach.
- My jesteśmy już gotowi, a jak u was? - zapytałam i rzuciłam pełne grozy spojrzenie Questowi, który próbował użreć Bayana w kłąb.
- Moment... już - popręg został definitywnie podciągnięty, mogliśmy ruszać. Obydwoje wbiliśmy się na konie, ustawiliśmy obok siebie i opuściliśmy teren Differenta.
- Opowiesz mi coś o nich? Niewiele udało mi się wyczytać z tabliczek - Bradley wskazał na konie. Ugh, rzeczywiście. Zapomniałam, że fakt płynnego posługiwania się polszczyzną nie oznacza płynnego czytania, szczególnie jeżeli chodzi o terminy typowo specjalistyczne.
- Więc tak. Jak pewnie nie trudno ci zgadnąć, ten, znaczy się Gold Quest, jest hanowerem, chyba coś w okolicach 17 lat, całkiem nieźle skaczącym. Niestety niemojej własności, ale zdarza się, że go zabieram na treningi, jeżeli właścicielka nie ma czasu. Stary wyga, myślę, że nie powinien odstawiać cyrków.
- To to, natomiast, Bayan, ofc arab, jest synem moich niegdysiejszych koni. Czterolatek, trochę przewrażliwiony na punkcie wszystkiego dookoła - jakby na potwierdzenie moich słów ogier odskoczył trochę i z rozdętymi chrapami fukał na gałązki poruszające się na wietrze. Znacząco uśmiechnęłam się do chłopaka.
- W stajni została jeszcze małopolka, Wanilia, troszkę złośliwa, ale urocza. No i podzielająca moje zamiłowanie do dresażu. Jest jeszcze Sokista, syn mojej niedawno padłej klaczy, kuc rasy mix, skacze.
- Ah, sugerujesz, że TY na nim skaczesz? - pełne zdziwko.
- Nie, ja tylko stoję na środku i się wydzieram. Skakanie to działka Aśki.
- Asia dalej dla ciebie pracuje? - zapytał.
- Można tak powiedzieć. Teraz zmieniła kompetencje bardziej na zawodnika niż pomoc stajenną - wyjaśniłam - A ty? Przestałeś jeździć?
- Można tak to ująć. Czasem, coś gdzieś u kogoś na jakiś dziwnych zasadach. Ale tak to to nie.
- Myślę, że już możemy zakłusować. - powiedziałam i pogoniłam kasztana wysuwając się na przód. Przecięliśmy łąką na skos omijając po drodze ziejące ogniem krowy (aha, nie wierzycie? przyjeźdzcie na Differentowski teren, zobaczymy kto się będzie śmiał). Potem jechaliśmy poboczem drogi wysypanej żwirem, gdzie trawa sięgała niemal brzucha mojego wierzchowca. Bayan już tutaj był, dwa dni temu, tyle że jechał ten teren w odwrotną stronę. Nie powinien sprawiać kłopotów. Na razie dzielnie szedł na przód, mimo tego, że trawa wyraźnie utrudniała kłusowanie. Gdy zauważyłam zagajniczek zwolniłam nasz zastęp do stępa, ostrożnie przejechałam przez drogę, na końcu wjechać w niewielki lasek. Bayan widział już leżące tu śmieci, a jako całkiem inteligentne konio nie cudował na rzeczy, które widział. Gold Quest postawił uszy i przyśpieszył, ale Bradley szybko go opanował, zanim jeszcze wbił się nam w zadek. Po pokonaniu lasku oddałam troszkę wodzy i znów popędziłam kasztana do kłusa. Ogierasy trochę gapiły się, sama nawet nie wiem na co. Energicznym kłusem przemierzaliśmy drogę pomiędzy dwoma polami.
- Wiesz, w Kanadzie brakowało mi tylko jednego - zaczął Bradley.
- Czego dokładniej? - zapytałam.
- Polskich terenów - usłyszałam odpowiedź. Uśmiechnęłam się pod nosem i jeszcze mocniej popędziłam kasztanka. Niech to chociaż jak trening wygląda, bo ostatnimi czasy młody tylko się w terenach byczy. Aeea? Zatrzymałam kasztana przed kupą gruzu.
- Jeszcze przedwczoraj była tu kałuża, przez którą bez problemu przejeżdżałyśmy - powiedziałam wskazując na "utwardzony" kawałek drogi.
- Widać komuś przeszkadzała... - podsumował. Rozejrzałam się w prawo, w lewo. Byliśmy w ciemnej dupie. W krzakach po bokach bagno było jeszcze większe i miałam zamiaru się tam z końmi pakować. Zarządziłam odwrót. Kiedy pola zaczęły się znowu wypatrzyłam ściernisko pozostałe po skoszeniu pszenicy.
- Szybko i zwięźle, jedziemy - powiedziałam i dynamicznie pogoniłam kasztanka. Przecięliśmy pole na skos i wyjechaliśmy jakieś 5m za ową kałużą. Kolejną prostą pokonaliśmy stępem. Wiecie, sarenki, błotko, stare kołpaki i te sprawy. Za dębikami sprawnie stępem pokonaliśmy kolejną błotko-kałużę, a potem znienacka kłusik. Bayan postawił uszy. Tak, tak mały, zaraz będziemy galopować. Miałam w planach trochę go dzisiaj przegonić i urządzić mini sprincik, niech szlifuje pracę na bezdechu, przyda mu się kondycha w rajdach. I w tym oto podniosłym momencie wyjechaliśmy na prostą. Ostatnio co prawda tutaj kłusowaliśmy, trawa wysoka, niewygodnie i te sprawy, ale niech się chłopaki pomęczą. Płynnie przeszliśmy w galop, zaraz potem kilka razy puknęłam kasztana piętami i uniosłam dupkę do półsiadu. Znacznie zwiększył tempo, ale wiem że stać go na więcej. Kiedy oddałam wodze z cmokiem i łydką Bayan wręcz wyskoczył do przodu. Za soba usłyszałam tylko krótki kwik. Kiedy się odwróciłam zobaczyłam poprawiającego krzyżem Golda. Bradley miał jednak minę "wszystko w porządku, panuję nad sytuacją". Nie rozwodząc się dłużej wróciłam na swoje miejsce i nabrałam kontakt na wodzy. Arab wrzucił właśnie 4 bieg i zaczął zapiżać ile która noga może. Musiałam troszkę go wyhamować, przed nami zakręt, duży, bo duży, ale jednak. Noga na szczęście się zgadzała, zakręt gładko, Golda trochę wywiało na zewnętrzną, ale w odwecie zaczął gonić Bayana ze zdwojoną prędkością. Połowa za nami. Zwolniłam araba jeszcze trochę, mocno trzymałam go na wodzy, ale galop cały czas był dość energiczny. Chwila dla złapania oddechu, a na ostatnie 300m oddałam wodze i znów go podgoniłam. Dał z siebie co mógł, mimo że w miejscach gdzie o szyję ocierały się wodze był już mokry. Zwolniłam go do kłusa, poklepałam, trochę oddałam wodze i anglezując kierowałam go na pola.
- Mam nadzieję, że miałaś to w planach - zapytał chłopak łapiąc powietrze.
- Nie, no co ty, za każdym razem łapię się grzywy i galopuję jak wariatka - uśmiechnęłam się sugerując opcję numer dwa.
- Nieźle sobie dawał radę jak na czterolatka, nie? - zapytałam.
- Myślę, że było w porządku - odpowiedział. W kłusie ogiery złapały oddech. Zwolniłam do stępa, by pokonac różnicę wzniesień pomiędzy polem, a szutrówką usypaną z czarnego żwiru. Na chwilę jeszcze zmusiłam opornego już Bayana do przekłusowania 200m. W końcu moje łydki zaczęły krzyczeć i pozwoliłam sobie na przejście do stępa.
- Wyjedź przed nas, on jest spokojniejszy na drodze - wskazałam na Questa. Po za tym Bayan wiedział gdzie ma iść, ja strzeliłam chilla i się odłączyłam. Wyjechaliśmy na asfaltówkę. Wsłuchiwałam się w stukanie kopyt naszych koni. Stępem dotarliśmy do dróżki prowadzącej prosto pod bramę Differenta. Bayan uniósł łeb i gardłowo zarżał do Sokisty wyprowadzanego właśnie na padok przez Aśkę. Dziewczyna strzeliła niemałe zdziwko jak nas zobaczyła.
- Bradley? - klasyczne WTF.
- Aśka?
- Rustler - machnęłam głową i zeskoczyłam z ogiera. Popuściłam popręg, podwinęłam strzemiona. Bradley zrobił to samo. Obydwoje uwiązaliśmy konie przed stajnią i zaczęliśmy rozbierać ze sprzętu. Aśka szybko uwinęła się z Sokiem i zaraz stała już obok nas.
- Nie wiedziałam, że tu w Polsce, tutaj u nas w Differencie - powiedziała wycierając ręce o bryczesy.
- Ja tez nie wiedziałam - mruknęłam podając dziewczynie siodło.
- Taka, niespodzianka, jak widzać trafiona - uśmiechnął się do mnie, do Aśki.
- Wredny parówkożerca - podsumowałam. |
|